wiersze w metrze

2011/07/27, środa

Kiedy wiersz rusza w miasto, schodzi do metra, eksploruje ulice – zaczyna swoje drugie życie. Otwiera się. W chłodnej tkance miasta jest czymś ciepłym, żywym, łatwym do przeoczenia – w jakiś sposób delikatnym. Trzeba się do niego zbliżyć, nachylić, skupić. Wtedy wiersz – nagle oswojony – oddaje przechodniom, podróżnym – całe swoje piękno, ciepło, puls. Jest czymś doskonale zbędnym, bezinteresownym, niekoniecznym. Na tym polega jego uroda i czar.

Technologie ideologii

2010/10/14, czwartek

Czy tekst literacki może być niewinny? Niepolityczny? Wolny od idei? Nie, jeżeli chce mieć wpływ na rzeczywistość. A jest przecież formą komunikacji. Teoria zdrady dzieła głosi, że kiedy pisarz stawia ostatnią kropkę, tekst przestaje należeć do niego, wszem i wobec broi w świecie. Może być czytany na wiele sposobów, raczej twórczo, jak chciał Roland Barthes. Czytelnik ma wtedy, jak pisała w swoich esejach Zadie Smith – niegraniczoną władzę. Tekst nie zawiera zatem ostatecznego, ustanowionego przez autora sensu. Czytelnik musi mu go nadać. Staje się oto równoprawnym wspólnikiem – współtwórcą. To znaczy, że możemy zlekceważyć intencje autora? Zawłaszczyć tekst i wykorzystać do naszych własnych celów? Ideologicznych? Jak jakiś bezdomny symbol? Instrumentalne traktowanie książek kojarzy nam się najgorzej: z terroryzmem, krucjatą, faszyzmem – przemocą i wojną. Doskonale pamiętamy czasy, kiedy literatura była ideologiczna niejako oficjalnie, kiedy słusznego politycznie wydźwięku pilnowała cenzura. Konkretna metafora bywała aktem obywatelskiej odwagi. Z ulgą przyjęliśmy szczęśliwy krach i kolejne, uwalniające literaturę, otwarcia. A może ta „wolność” od idei jest ułudą, iluzją? Bytem idealnym i niemożliwym? Ostatnio w pewnych kręgach głosi się chęć przywrócenia jawnej ideologizacji tekstu. Mówi się nawet o „zwrocie politycznym”. Skoro tekst jest narzędziem – czemu go nie wykorzystać? Wojna na książki wydawać by się mogła czymś surrealistycznym, ale jest całkiem realna, wszędobylska. To nie tylko wojna na estetyki, na przekłady. To także wojna na krzyżujące się, znoszące bądź komplementarne postawy światopoglądowe.

O tym (i owym) spróbujemy porozmawiać w piątek, o 14.20 we Wrocławiu z Kingą Dunin, Cezarym Michalskim, prof. Zbigniewem Mikołejko i Beatą Stasińską. Atmosfera jest festiwalowa.

Święto opowiadania

2010/10/8, piątek

Zapraszam serdecznie wszystkich na przyszły tydzień (11-17 października) na festiwal opowiadania do Wrocławia. Szczegóły programu znajdziecie tutaj.

Kościelscy 2010

2010/09/26, niedziela

Tegoroczną nagrodę Fundacji im. Kościelskich za wydany nakładem Zeszytów Literackich poemat „Oleander” otrzymał poeta i tłumacz Marcin Kurek. Fragment utworu w wykonaniu autora:

Rozmowa z laureatem:

Filmy ze strony kultuba.pl

Trzymaj twarz z dala od pompki

2010/09/23, czwartek

Czasem warto – dla sportu lub z rozpaczy – kogoś odrobinę pognębić. Trafiła się piękna okazja, bowiem zmuszona byłam przeczytać „Na krawędzi” Richarda Hammonda (gwiazdy „Top Gear”) i jego ghostwritera. Państwo wybaczą „ghostwritera”, ale na polski trzeba by to przetłumaczyć jako „murzyn”. Kłopoty z przełożeniem słowa na język polski miał sam Roman Polański, którego film ukazał się w polskich kinach pod tytułem „Autor Widmo”. Słowo odnosi się do służenia komuś (piórem) – zatem kontekst nie jest specjalnie poprawny (polityczne). Można by ostatecznie użyć słowa „redaktor” choć to miękko minęłoby się z sensem. Wracając do krawędzi: myślałam, że wyskoczę, czytając tę łzawą opowieść o pięknym amerykańskim ulubieńcu tłumów, który cudem wyszedł z kraksy. Biedak, testował wtedy samochód z napędem rakietowym.

Pierwsza część tego czegoś, co zmuszona jestem nazwać powieścią autobiograficzną, to studium umysłu (i ciała) zakompleksionego chłopaka, który z braku innych talentów postanawia aranżować wypadki ze sobą w roli głównej. Ku uciesze tłumu. Lub kolegów z klasy. Wątłe ego nabiera tedy rumieńców.

„Moje regularne wyczyny kaskaderskie, te publiczne i te prywatne, były tylko zwyczajnym popisywaniem się. Stworzoną przez mnie techniką przetrwania. Jeśli jesteś małym kolesiem i nie możesz zdominować innych pod względem fizycznym, powiedz coś zabawnego. Gdy to zawodzi albo skończyły ci się dowcipy, rąbnij się w twarz pompką od roweru”.

Nikomu nie polecam. Są lepsze sposoby. Przetrwania.

Zabujani w ogrodzie

2010/09/21, wtorek

Ta książka idzie pod prąd naszym konsumpcyjnym przyzwyczajeniom. Jej bohaterowie bawią się, proszę państwa wiatrem, ziemią się bawią i błotem. Niczego w ogóle nie chcą kupować. Raczej niczyj las biorą we władanie. Posiąść mogą zatem słońce z wysokim czołem i księżyc w wysokim kapeluszu. Bohaterowie tej książki wolą patyki, cegły, wiązki kurzu – od dajmy na to – playstation. Wolą obiecujące nic, z którego można wyrzeźbić widma, niż coś, które – gotowe, zionie nudą.

„Taja z Jaśminowej” Adrianny Szymańskiej to urokliwie archaiczna, retro opowieść o sile wyobraźni, dzięki której możemy mieć wszystko: gromadę przyjaciół nie z tego świata, czarodziejski zwierzyniec, zjawy z tęczy i wody. Najprawdziwszego konia i psa. Uroczysty posiłek z przodkami w archaicznych kieckach. To oczywiście marzenia dziecięce, bo też książka kierowana jest do dzieci. Tacy też są bohaterowie: mała Taja i jej kumpel Michał – zakochani z lesie, jego tajemnicach i niespodziankach. Zabujani w ogrodzie – tym nieskończenie żywym, ruchliwym, zmiennym centrum wszechświata.

To nie jest książka dla tych, którzy dostają dreszczy od zdrobnień. To w ogóle nie jest książka dla tych, którzy się jeżą na jasne kolory. Stężenie tęczowatości, świetlistej wilgotności i jaśminowości może być dla nich dawką śmiertelną. Obecny tu Słończyk, Tęczynki, Widziadła i Słyszadła uduszą sceptyka, przyprawią o torsje ironistę, zagnają do studni cynika. Ale żeby nie było tak całkiem pluszowo pastelowo Taja ma sporo problemów: przeprowadza się do mieszkania. Straci ogród, drzewa, pobliski las, przyjaciela, a przede wszystkim dziadka Filipa? Co się stanie z amorficznym, metafizycznym stworzeniem, którego naprodukowała, jak dzika?

Wyjątkowo piękna jest postać dziadka Filipa, którego łączy z dzieciakami szczególna więź. Szymańska subtelnie ukazuje kontrast starości i młodości. To, że starość i młodość mogą się sobą zachwycić. No bo tylko dziadek Filip wie, jak poruszać się w świecie dziecięcych marzeń i nie odczarować go. Nie zniszczyć. A jest nadzwyczajnie kruchy, znikliwy. Czy poszukiwanie Deszczowego Galopka musi zakończyć się klęską? Jak dzieci zestrajają swoje – odmienne przecież marzenia? Dziadek Filip – sam marzyciel – jest cierpliwy i mądry, dlatego dzieci wpuszczają go do swojego świata, dzielą się nim. Upostaciowieniem dziecięcych marzeniem jest Rdeń. Rdeniem dla każdego jest coś innego. Dla Michała Rdeń to koń.

To książka cicha. Jedna, mała bałałajka wśród krzykliwych, efekciarskich historii.

Sztuka pierdzenia

2010/09/19, niedziela


Bardzo przepraszam, ale czy to w ogóle jest brzydko powiedziane? Pierdzenie to jest słowo dźwiękonaśladowcze, onomatopeja. Owszem, ma wydźwięk rubaszny, niegdyś uchodziło za wulgarne. Teraz jest po prostu uznane za nieeleganckie. Jak i sam, za przeproszeniem, akt. Francuzi, wielbiciele literatury skatologicznej – opisującej dzieje i przygody ludzkich wydzielin i odchodów – popełnili na ten temat stosowne dziełko. To „Sztuka pierdzenia” syna handlarza końmi – Pierre’a Thomasa Nicolasa Hurtauta, która ukazała się w 1751 roku we Francji.

Kłopoty ze słowem „peter” – pierdzieć, puszczać wiatry – opisuje w posłowiu tłumacz eseju – Krzysztof Rutkowski: „Francuski czasownik peter, choć nieelegancki, bywa tolerowany w mowie potocznej, a w XVIII wieku słyszano go nawet na salonach, często przy wtórz dźwięków fizjologicznych wydobywających się raczej nie przez wargi. Skoro w oryginale tytuł nie brzmi wulgarnie, to w polszczyźnie wulgarnie też brzmieć nie będzie. Wersja szybowniczo balonowa typu: „puszczanie wiatrów” w grę nie wchodzi, bo śmieszna”.

„Doprawdy wstyd, Czytelniku, że od kiedy pierdzieć począłeś, nie wiesz nawet, jak to robisz i jak to robić powinieneś. Powszechnie się mniema, że popierduje się mało, albo dużo, i że w istocie pierdzenie jest tylko grubiaństwem” – pisze Hurtaut. I dalej:

Pierd, co próżno szuka ujścia mimo,
W furii rozsadza ścianki okoliczne
I zgonu nawet może być przyczyną.
Stwardzony bliźni ku kresowi zmierza,
Gdy pierd na czas puszcza, łasce się powierza.

Wydana przez słowo obraz / terytoria książeczka posłuży raczej za cenny, zabawny bibelot niż nośnik wartościowych treści. Ale nic co ludzkie nie jest nam obce! Książkę postawmy po stronie tych, którzy próbują przywrócić nam nasze ciała: odrealnione, tabuizowane, obce. Julia Kristeva w eseju „O wstręcie” pisała o strefie abject. To tam nasza kultura spycha obrzeża i wydzieliny ciała. Ale Hurtaut pisząc esej nie miał żadnej misji publicznej. Poza jedną: sprawić trochę niewybrednej frajdy objedzonym państwu w salonie.

Mądrzejszy?

2010/09/16, czwartek

Film ze strony http://kultuba.pl

Mężczyźni, którzy mówią do swoich noży

2010/09/14, wtorek

Jest uważany za jednego z najwybitniejszych pisarzy współczesnych. Wymienia się go obok Pynchona i Rotha. Ale Roth – co roku bliżej Nobla – to niekwestionowany mistrz, podczas kiedy Cormac McCarthy ciągle wzbudza kontrowersje i dzieli krytyków.
W Polsce wielką popularnością cieszyła się jego „Droga” – monochromatyczna powieść o wędrówce syna z ojcem przez pejzaż po końcu świata. Futurystyczna i postindustrialna. Mroczna, z charakterystycznymi lapidarnymi dialogami. Nudna. Wielu zauroczyła, mnie po prostu zapadła w pamięć. Wśród książek eksponujących miłość macierzyńską wyróżniała się pięknym opisem miłości ojca i syna.

McCarthy wybiera na bohaterów samotników, skazanych na samych siebie: tak było z bohaterem „Drogi”, który przez cały czas trwania akcji nie spotykał zbyt wielu żywych ludzi. Podobnie jak bohater „Dziecięcia Bożego” – morderca, szaleniec, mieszkający z ofiarami w domku na odludziu. Taki też jest bohater „Krwawego południka”, powieści, która właśnie ukazała się w Polsce, a w Stanach obwołana została „jedną z najlepszych powieści amerykańskich XX wieku”.

Dzieciak – bo tak nazywa bohatera narrator, to włóczęga przemierzający dziewiętnastowieczny dziki zachód, przedstawiony nie jako romantyczne tło dla miłośnika przygód – tylko piekło: jałową ziemię, na której przetrwają najsilniejsi i najbardziej bezwzględni. To pejzaż pełen śmierci, gdzie co chwilę połyskują kości, a trupy spotyka się równie często, co żywych. Pustkę i monotonię przerywają obrazki rodem z Boscha: obcięta głowa w beczce z breją, drzewo, na którym powieszono kilkoro dzieci, wioskę wyściełaną trupami. To opowieść o twardych facetach, którzy mówią do swoich noży, ale nie są bohaterami pop-kultury: to raczej okrutne zwierzęta, dzikie psy myjące się piachem, śpiące w piachu. Nieufne, lękliwe, wściekłe.

Ale „Krwawy południk” nie jest powieścią nieznośną, ponurą. McCarthy stosuje swój ulubiony chwyt: przemoc, ból (Jerzy Jarniewicz porównuje go nawet do de Sade’a)– równoważy pięknem, liryzmem. Opisy pustyni naelektryzowanej w trakcie suchej burzy, ognie świętego Elma iskrzące się w brodach podróżnych, w końskich grzywach, kasjopea jak elektryczny latawiec – to wszystko pozwala wytrwać czytelnikowi. W pomysłowych, rajcownych opisach zdarza mu się niestety popaść w groteskę. Kiedy się za bardzo rozkręca – staje się kiczowaty: wschód słońca jak wielki fallus? Od dzisiaj to moje ulubione porównanie. Na czasy jesiennej deprechy.

Ale jest coś, czego zazdroszczę bohaterowi: to życie blisko ziemi i siła, straceńcza wola życia. Pokraczna nieśmiertelność. Z kolejnych kręgów piekła wychodzi cało. Otrzepuje się. Idzie dalej.

Solidarność hejterów

2010/09/13, poniedziałek

Podoba mi się, że Bartek Chaciński łapie rzeczy – zjawiska, powiedzonka, trendy – w momencie ich stawania się. Że wydają mu się – te efemeryczne, znikliwe formy – warte zawracania głowy. Potrafi dane zjawisko socjologiczne podstawić pod lampkę, przesłuchać, opukać z wielu stron i sprzedać czytelnikowi z wdziękiem i dowcipem. Nie gra naukowca, dziennikarzy: ale jak! W swojej nowej książce „Wyż nisz. Od alterglobalistów do zośkarzy. 55 małych kultur” radośnie buszuje po świecie nisz kulturowych, pomagając pojąć gapom i safandułom, co to jest PUA (atrybuty: błyskotki, element ubrania wyróżniający z tłumu, paczka prezerwatyw), wardriverzy (chipsy Pringles – nieważne jak smakują, ale puszki po nich świetnie się sprawdzają w roli zastępczych anten), czy linuksowcy (atrybuty: ważniejsze jest to, czego nie używają: Windows).

Mnie szczególnie spodobali się hejterzy: „Każdy lubi sobie ponarzekać, poprzyczepiać się do wad i błędów – rzeczywistych albo wyimaginowanych – innych ludzi. Ale bycie hejterem – lub antyfanem, bo to wymienne pojęcia – to już wyższy stopień. To przeciwieństwo wielbiciela, wymaga od nas nie przelotnej krytyki obiektu zainteresowania, ale dużego zaangażowania, włożenia całych sił i inwencji w to, żeby kogoś pogrążyć”. Chaciński pisze, że hejterzy chętnie jednoczą się wokół tego samego wroga, którym najczęściej jest „George W. Bush, Paris Hilton, dzieciaki, które lubią emo, i faceci rozmawiający przy pisuarach”. To ostatnie zdanie wiele mówi o charakterze książki Chacińskiego, którego felietony – „językowe” i muzyczne – czytam od zawsze z przyjemnością. Lubię zaglądać do niszy, którą oświetla dla mnie autor. Fajnie. A raczej miodnie i tłusto.